Rate this post

Czy każda historia musi być pasjonująca? Czy każdą wybitną opowieść musi wspierać intrygujący scenariusz? Czasami kicz w jednej warstwie potrafi zrekompensować doskonała narracja, rzemieślnicza rzetelność czy zapierające dech w piersiach efekty specjalne (kino). Czasami. Cóż jednak, gdy nie posiadamy żadnego z niezbędnych sukcesowi składników, a mimo to nie mamy odwagi jednoznacznie skrytykować, odsądzić od trzci i wiary, takiego „dzieła”? Mój CD Złom połknął właśnie taki obrazowy przykład. Zobaczcie sami, jak zaczyna się (nie) wciągająca opowieść…a może się czepiam? Albo po prostu męczy wczorajszy kac?

„Dawno, dawno temu, za siedmioma rzekami, za siedmioma morzami, na północy, żył sobie kiedyś spokojny ludek, pracowitych żeglarzy. Ludzie ci żyli z połów i handlu z państwami południowymi. W zdrowiu, szczęści i idyllicznej nieświadomości zagrożeń otaczającego ich świata. Do czasu jednak. Źli, przebrzydli barbarzyńcy z południa zaatakowali tą spokojną ostoję arkadii. Żeglarze przerazili się, nie potrafili walczyć, nie mogli stawić czoła groźnym najeźdźcą. Pomocy, ale gdzie jest szukać?
Stary i mądry król zebrał na naradę swoich synów, i tak im powiedział „Radźcie radzili, przy stole kołaczach i trunku. Wino i piwo lało się rzęśnie jak słota w jesiennej porze. Minął dzień, minął drugi. Po trzech wschodach słońca, uradzili wreszcie jak przeciwstawić się złu. Rada była tylko jedna – Catan. Mityczna kraina, za skrajem horyzontu. Kraj bogaty i cichy. Wybawienie przed okrutnym napastnikiem. Musieli uciekać.
Po dniach przygotowań i tygodniach ciężkiej i mozolnej podróży dotarli do mitycznego lądu! Nareszcie wolni, nareszcie znów bogaci i szczęśliwi! Wtedy nikt jeszcze nie wiedział, że wyspa wcale nie musi być tak zupełnie bezludna”

Licentia Poetica? Tak, ale tylko dlatego, że wstęp cytowany w instrukcji, a odtwarzany potem przez lektora, jest jeszcze bardziej żenującym, niż ma własna twórczość. Chwalę się? – nie, raczej jest mi tu kogoś żal.
Historia jak widzicie płaska jak stół. Dociekliwy (jak ja) próbowałby zapewne szukać jakichś powiązań z Wikingami, Erykiem Rudym i jego synem Leifem (uważani za odkrywców Ameryki i Grenlandii), ale zapewniam Was – myliłby się. Bo tutaj tak naprawdę scenariusz jest najmniej ważny, a właściwie wcale go nie ma. Niby bierzemy udział w życiu jakiegoś wyimaginowanego, quasi fantasy świata, ale nic nie zmusza nas do integracji z tym Światem. Nie poznajemy go, ani zgłębiamy, my – gracze po prostu jesteśmy. Obok. Mamy być, tu- tam, nieistotne. Choć może autorom wydawać się inaczej, dlatego pewnie posiłkują się (a może zawiodła wyobraźnia), bohaterami o życiorysie wprost z…Afryki. No bo jak wytłumaczyć obecność Algierczyka w grze? Algieria leży na północy? Północy czego? Sahary!

Kotlet – czyli danie główne.
Czym właściwie jest ten Catan? Ano, jest to gra strategiczna, jak pisze instrukcja oparta o system planszowy „Osadnicy Catanu” (Die Siedler von Catan). Planszowy odpowiednik miał ukazać się w 1995 roku od razu stając się super przebojem, na rynku niemieckojęzycznym. Brzmi interesująco, ale ja nadal byłem dziwnie sceptyczny – gry planszowe na twardym dysku? Nie, to nie może się udać! Przyznaję z przykrością – nie pomyliłem się :(.
Według autora Catan jest żywym wcieleniem swojego poprzednika. To widać. Szczególnie w minimalizmie dostępnych jednostek i budowli. Uproszczenia często wychodzą grom na dobre (np. w grach RPG), akurat w strategii, jak Catan – to archaizm.
Mamy więc naszą cudowną wyspę, podzieloną na kilkanaście standaryzowanych pól (las, pastwisko, pagórki, pustynię, góry no i morze), ze wszech stron otoczonych wodą. Każde pole daje nam określony surowiec, który można wykorzystać do budowania dróg, osad i, jak przystało na żeglarzy, statków. Oczywiście wszystko zależy od scenariusza, ale mniej więcej tak to się prezentuje.
W Catan nie doświadczymy jako takiej walki, nie powołujemy armii, chodzi tylko o to by wypełnić zadania scenariusza tj. zdobyć odpowiednią ilość punktów szybciej niż antagonizujący przeciw nam inni gracze. Na wstępie – jest to turówka, w której zabawa sprowadza się do…szczęścia! Tak, to logiczne jeśli weźmiemy za odnośnik gry planszowe, ale już na komputerze, szczególnie gdy produkt reklamowany jest jako Strategia – może drażnić. Otóż każdy z uczestników ma losowo wybraną kolejność „wchodzenia” do gry, tj. rzutu kostkami. Kostki są dwie, standardowe „szóstki”, a wyrzucenie w tym przypadku określonej cyfry, łączy się z odpowiednim napływem naszego kapitału (przeciwnicy też na tym mogą skorzystać). Gdy zdamy się na los przekraczając Rubikon, mamy jedyną szansę budować, handlować, kupować czy użyć odpowiedniej karty (taki nasz as z rękawa – słono kosztuje). My działamy, a przeciwnicy przekrzykują się idiotycznymi komunikatami. Hmn… zabawne to na pewno nie jest.
Wykonanie odpowiedniej czynności, postawienie osady czy zdobycie określonego pola na mapie, łączy się w zależności od scenariusza, z odpowiednią gratyfikacją punktową. Czyli – kto szybciej zdobędzie określoną ich ilość, wygrywa. Gdy już skończymy murować i frymarczyć kostka przechodzi do któregoś z przeciwników i tak po kolei, w kółeczko, każdy wchodzi do gry. Proste? Jak drut. W zabawie standardowo twórcy przewidzieli – choć nie spodziewajcie się jakichś dodatków w przyszłości – 12 misji w trybie kampanii i nieco mniej pojedynczych scenariuszy. Oczywiście można zaszaleć ze znajomymi po LAN’nie i w Internecie. W sumie standard, ale na plus.

Fusy, plusy i minusy.
Zacznijmy od plusów. Catan niewątpliwie był tworzony z sercem. Widać, że autorzy się postarali, np. w samej oprawie graficznej. Na początku atakuje niezgorsze intro, odwzorowanie planszy gry także jest schludne i czytelne. Nieźle prezentuje się zoom, wysoka rozdzielczość – suma sumarum, jest dobrze. Nie mamy tu graficznych fajerwerków jak choćby w Blade of Darkness, ale od gier strategicznych przynajmniej ja tego nie wymagam. O ile trudno czepiać się grafiki, o tyle udźwiękowienie jest, łagodnie powiedziawszy, kiepskie. Co prawda muzykę (podła) i efekty (lepsze) można wyciszyć, albo wyłączyć, ale nie to jest najważniejsze. Przede wszystkim ponad siły przeciętnego gracza jest (wspominałem o tym wyżej) zdzierżyć durnowate komunikaty z lubością trajkotane przez błyskotliwych przeciwników. Lektorzy są dobrze dobrani, nie przeczę, ale powtarzalność, schemat i sztuczna egzaltacja przywodzą na myśl…ech, naprawdę lepiej słuchać oryginalnej wersji. Twardego, ostrego języka Bogów! Przynajmniej byłby jakiś „smaczek”, a tak cała para poszła w gwizdek. Cała para – czytaj oprawa multimedialna.. Ale… może się czepiam, może to kwestia gustu i/lub leciwego wieku? Powróćmy do naszych plusów, bo niewiele ich nam zostało.
Spolszczenie, jako sama tendencja – na pewno. Głosy można sobie darować, sprawa kontrowersyjna, tym niemniej zawsze miło jest poczytać w rodzimym języku. Na mój nos, Catan skierowany jest raczej do młodszego adepta komputerowej heroiny, dla którego dobre tłumaczenie to podstawa. Tutaj brawa dla polskiego wydawcy. Zresztą TopWare słynął z rzetelności literackiej, vide choćby Knights & Merchant. Jasnym punktem są też cena oraz instrukcja. Mała, ale wystarczająco przejrzysta i pomocna, by bez kłopotu poradzić sobie na tajemniczej wyspie. Każda misja jest dodatkowo opisana, znajdziemy tu wszelkie możliwe podpowiedzi i informacje.
Nie zapomnijmy też wspomnieć o czasie zabawy oferowanym przez zakupiony już program. Klient płaci- klient wymaga. Catan to gra na długie wieczory (ja spędziłem 3). Kampania, scenariusze, gra losowa, multiplayer i…nuda! Tak nuda. Nawet zwykła treningowa przewałka potrafi ciągnąć się w nieskończoność. Kostki to kostki. Nic się nie dzieje np. przez 15 tur! (Nie budujesz z braku materiału !!!) Nic, więc wychodzę z kina, tutaj – wyłączam komputer Tak, zapewne monotonność, brak dynamizmu, podniecających postępów jest moim głównym zarzutem stawianym tej grze. Po kilku godzinach grania człowiek ma dość. Jest wypruty i zmarnowany. Nic nie trzyma nas przed monitorem, bo chociaż wszystkie elementy są poprawne, nie ma w tym sosie choć jednej nominacji do Oskara.. Taka szarzyzna PRL, którą tłumaczyć może jedynie to, że twórcy Catan w młodości gnali trabantami, dopiero 1989 przesiadając na Mercedesy. Pytanie, po co więc grać? Dla czego? Dla kogo?
Właśnie! Catan to planszówka! Największą zaletą planszówek i w ogóle gier nie komputerowych jest swoista integracja z przeciwnikiem. (Chyba, że są to szachy na wysokim poziomie, gdzie komputer z reguły zawyża poprzeczkę i trzeba maksymalnie wytężyć umysł.) Można sobie usiąść, pogadać, pośmiać się, wypić piwo czasem zagrać o konkretną stawkę pieniężną. Uruchomić nasze szare komórki w gronie przyjaciół – z tego komputerowy Catan nas okradł. Czego nie jest w stanie zastąpić żadnym multipalyer’em, ani bystrością pseudo śmiesznych dowcipów. Ja przynajmniej nie próbowałem raczyć piwem mojego Athlona, a wy?
Gdy nie ma integracji, gdy scenariusz jest wartki jak Trybuna Ludu z 53 roku, obcowanie z grą traci najmniejszy sens! Jeszcze raz spytam – po co? Po co mamy stawiać siebie, albo naszą pociechę przed ekranem monitora? Dzieciak tylko zgłupieje, częściej – gdy wyjdziecie z pokoju – włączy sobie piętnastą inkarnację Quake’a. Czyżby twórcy, a także nasi wydawcy o tym zapomnieli? Kto kupi taką grę? Rynek jest już nasycony, a może przesycony szarzyzną! Jaki był sens wydawać, jaki był sens lokalizacji? Catan to produkt dla kompletnych maniaków i TYLKO tych, którzy KOCHAJĄ planszowy odpowiednik. Ergo – dla Niemców! Drodzy dystrybutorzy, czyżbyście zapomnieli, że najpopularniejsza nawet (współczesna) planszówka świata, Monopoly poniosła klęskę jako substytut z ekranu monitora? To samo można powiedzieć o Risk’u czy legionie innych, tekturowych przebojów. Catan ma być wyjątkiem? Wątpię, ja o nim już zapomniałem.