Rate this post

Yeach! Wreszcie w me ręce trafiła druga gra spod znaku trylogii Blair Witch!
Oszałamiający sukces, jaki osiągnęła jej prekursorka sprawił, że na ten tytuł czekałem z wielkim utęsknieniem…choć również niepokojem i obawą; taki bowiem hit, jak „BWP: Rustin Parr” nie trafia się przecież nagminnie, a klasyczne już fiaska sequeli znane z przeszłości zdawały się jeszcze bardziej podjudzać me obawy. Strach więc, z jakim wsadzałem płytkę pod czytnik lasera odnosił się tym razem co prawda ponownie do atmosfery gry, acz w dosyć dwuznacznym tego słowa znaczeniu…

Moja niepewność jednak przez długi czas nie mogła zostać rozwiana, a wszystko to za sprawą instalacji. Otóż gra potrzebuje ponad 1 Gigabajta wolnego miejsca na „twardzielu”. Być może taki obszar nie jest problemem dla kogoś, kto dopiero kupił sobie komputer, bądź też posiada 30 GB dysk, ale nie można zapominać, że większość graczy wciąż ma w swych domostwach „HaDeki” 6-8 GB, więc poświecenie wspomnianej ilości miejsca na jedną tylko grę może okazać się sporym problemem. No cóż, możemy życzyć sobie jedynie, by takie wymagania nie stały się standardem…
Po uruchomieniu gry wita nas scenka „żywcem” wycięta z filmu w której to jedna z jego bohaterek przedstawia pokrótce historię Coffin Rock. Podobnie jak już wcześniej poznana, również i ta okazuje się być opartą na autentycznych wydarzeniach, które miały miejsce w okolicach Burkittsville. Tym razem mowa o ponad dwóch stuleciach wstecz, czyli czasach wojny secesyjnej.
Ażeby znaleźć się w Blair i to dodatkowo podczas wojny – trzeba mieć nielichego pecha; stało się tak jednakże z naszym bohaterem, który na domiar złego traci pamięć. Owego bohatera (jak można wywnioskować po ubraniu – żołnierza) spotkała by najpewniej niechybna śmierć w leśnych ostępach, gdyby nie pomoc małej dziewczynki; Robin Weaver mieszkającej w okolicy. Robin przyprowadza człowieka do domu swej babci, lecz po serii dziwnych nocnych zdarzeń nazajutrz znika…
Lazarus, czyli Łazarz – to jakże znamienne imię, nadane przez babcię dziecka będzie towarzyszyć nam od tego momentu podczas poszukiwań prowadzonych w okolicach Burkittsville z XVIII w, podczas walki o życie Robin, prób odnalezienia własnej tożsamości oraz wędrówki ku mrocznym odchłaniom własnego umysłu.
Sama postać naszego bohatera sporo odbiega od standardu, do którego zdążyliśmy się już w grach przyzwyczaić. Nie jest to bowiem ani „napakowany” heros, ani też seksowna laseczka. Mamy za to do czynienia z człowiekiem o obandażowanej głowie, zakrwawionym ubraniu i strasznie sinej, zmęczonej twarzy – Ten wizerunek powoduje, że nie możemy czuć się pewnie nawet we „własnym” ciele, bo w końcu jesteśmy tylko zwykłym, słabym człowiekiem…
Atmosfera prezentuje się tu równie nietypowo; O ile bowiem w „BWP: RP” cały klimat budowany był strachem wywołanym przez wszechobecny mrok, o tyle tutaj miast lęku towarzyszy nam raczej przygnębienie – wszystko obserwujemy w zimnych, blado – sinych barwach. Takie uczucie jest równie (nie:)przyjemne, jak strach dodatkowo wnosząc nowy, nieznany wcześniej wymiar tajemniczości.
Oczywiście nie brakuje bynajmniej scen wywołujących typową „gęsią skórkę”; nocne eskapady są wszakże przesycone tym, co dobrze jest nam już znane: „fear” w najczystszej formie! Osobiście jednak bardziej cenię sobie w tym przypadku to pierwsze z doznań, gdyż dzięki niemu „Legend of Coffin Rock” nie staje się tylko „podróbką” swego sławnego poprzednika, a produktem, który śmiało możemy nazwać pełnoprawnym indywiduum!
Strona graficzna, biorąc pod uwagę ogólne wykonanie przedstawia się równie znakomicie, co w prekursorce. Tutaj mamy co prawda więcej ujęć z dalszej perspektywy, ale w związku z faktem, że obydwie gry powstały na tym samym silniku – wszystkie pozostałe elementy prezentują się nieomal bliźniaczo. Mamy więc przede wszystkim rewelacyjną grę świateł, szczegółowość i masę detali. Szkoda jedynie, że wszystko (oprócz świateł i cieni, oczywiście) jest nieruchome, no ale w końcu rendering to rendering, tutaj nic się nie zmieni:-(
Małe zastrzeżenia można by wysnuwać pod adresem niektórych postaci: Pomijając już fakt, że czasem ich tekstury się nieco „rozłażą” nie robią one zbyt dobrego wrażenia. Może się czepiam, a cała ta charakteryzacja miała na celu podbudowanie klimatu, ale jeszcze nigdy nie widziałem człowieka o błękitnej twarzy (Lazarus), a i Robin wygląda (mówiąc prosto z mostu) na „prawie zmarłą” 🙂
Na żadne za to zarzuty nie zasłużyła sobie strona dźwiękowa: płacz dzieci, skrzypienie drzwi, zawodzenie wiatru, dziwne szelesty – wszystko to strrrasznie podbudowuje atmosferę grozy zmuszając nas od czasu do czasu do niekontrolowanego podskoczenia w fotelu. Tutaj dopiero docenić można ewentualnie posiadanego SoundBlaster Live’a – dźwięk, jaki wtedy napływa z naszych głośników jest tak rewelacyjny, że można określić go jedynie nieparlamentarnym:) określeniem – zajebioza, człowieku!

Zagadki, jakie przychodzi nam rozwiązywać tym razem są nieco prostsze, niż uprzednio. W tejże odsłonie większy nacisk położono bowiem na walkę z wytworami wiedźmy, niż eksplorację. Nie znaczy to bynajmniej, że grę przejdziemy bez potknięć i zahamowań – nic z tych rzeczy. Niejeden z Was będzie błagał o opis, „no bo tego się nie da przejść”;-)
Plotki mówiące, że ta część trylogii będzie „czystą” jatką można więc spokojnie wsadzić między bajki.
No i na deser wymagania sprzętowe. Te niestety są dosyć znaczne. Jeżeli nie macie w posiadaniu sprzętu podanego w ramce, to o swobodnej, nieskrępowanej niczym (poza strachem) grze możecie po prostu z a p o m n i e ć. I dodatkowo ten 1 GB na twardzielu… Poza tym może irytować dogrywanie, które szczególnie podczas bezpośredniego przechodzenia z gry do menu – ciągnie się w cholerę.
Cóż, biorąc pod uwagę te wszystkie małe uchybienia, które przedstawiłem w tekście dochodzę do wniosku, że „Coffin Rock” nie mógł po prostu przebić „Rustina Parr’a”. Fakt, że w wielu miejscach nie był wcale gorszy i że ostatecznie ustąpił mu nieznacznie, ale gwoli sprawiedliwości oddać należy, że w końcu to nie Lazarus, ale agentka Doc Holiday zawitała w progi Burkittsville jako pierwsza…