Rate this post

Jeśli rzucić hasło „symulacje lotnicze” i dodać do niego „klasyka”, to każdy z was z pewnością wymieni wspaniałego F29 Retaliator. A przecież przed nadejściem epoki CD-ROMów powstawało wiele wspaniałych gier traktujących o podboju przestworzy. Jedną z lepszych była z pewnością 1942: Pacific Air War.
Program stworzyli chłopcy z Microprose, specjaliści w dość wąskiej i niestety niezbyt popularnej dziedzinie symulatorów powietrznych. Pojawił się on na rynku w 1994 roku, a więc w ponad pół wieku po wydarzeniach, do udziału w których zaproszono graczy. Zajmował sześć dyskietek, nie był zbyt wymagający, jeśli chodzi o sprzęt, posiadał dobrą grafikę i niezły dźwięk. Prasa przyjęła go entuzjastycznie, a i gracze zakupili kilkadziesiąt tysięcy kopii. Jak to wszystko wygląda dziś?
1942: Pacific Air War rozpoczyna się efektownym intro opowiadającym o ataku eskadry (a raczej dziesiątek eskadr) na samotny lotniskowiec stacjonujący gdzieś na Pacyfiku. Grafika nie jest rewelacyjna (320×240), dźwięk prezentuje się paskudnie, jednak do gracza docierają podstawowe informacje: trwa druga wojna światowa, wokoło ciągnie się ocean, zaś Japończycy mierzą się siłami z Stanami Zjednoczonymi.
Do wyboru gracza stają obie strony konfliktu wraz z ich flagowymi samolotami – F4F Wildcat, F4U Corsair, F6F Hellcat, SBD Dauntless, SB2C HellDiver, TBT Avenger oraz TBD Devastator po stronie „grubasów” i A5M2 Zero, G4M2 Betty, D3A2 Val i B5N2 Kate po stronie „skośnookich”. Trybów gry jest kilka, począwszy od zwykłych misji na Battle Carrier skończywszy. Tyle opcji, jak zaś prezentuje się sama gra?
Nienajlepiej. Widać po niej upływ czasu. W porównaniu do dzisiejszych produkcji 1942: Pacific Air War to zabytek klasy zerowej. Najgorszy jest dźwięk, który w żaden sposób nie przypomina tego, co słyszy się we współczesnych symulatorach. Odgłosy wystrzałów przypominają prykanie kosiarki z tekturowym tłumikiem, zaś huk silnika jest monotonny jak natrętna mucha. Także i grafika, realizowana w najniższej z dostępnych rozdzielczości nie zachwyca. Owszem, jak na 320×240 nie jest zła, ale dziś standardem jest 800×600! Piksele pojawiają się dosłownie wszędzie, są namolne i odrażające. Jedyny zysk z tak strasznych ograniczeń wizualnych stanowią niskie wymagania sprzętowe, w porównaniu do najnowszych symulacji, które chrupią na każdym chyba sprzęcie, 1942: Pacific Air War chodzi sprawnie i bez najmniejszych kłopotów.
To, co ratuje grę przed całkowitym zapomnieniem, to sama rozgrywka. Teatr wojny jest przedstawiony w miarę sprawnie, nie znalazłem żadnych rażących wypaczeń. Podział na bombowce i myśliwce udał się ludziom z Microprose, gdyż każdym z samolotów walczy się nieco inaczej. Startowanie z lotniskowców jest miodzio – pokład gęsty niczym ul, wszędzie kłębią się inne maszyny, a wystartować przecież trzeba. Także i mapę wykonano prawidłowo. To z niej wydaje się rozkazy towarzyszom walki. Zabawa w bombardowanie wrogich jednostek pływających też nie jest prosta. Cholerstwa ciężko jest trafić, nawet jeśli komputer podpowiada, kiedy powinno się zacząć nurkowanie. Na szczęście można też przeprowadzić atak torpedowy z powietrza. Stanowi on jednak zagrożenie dla życia pilota; wymagana jest bowiem precyzja, a więc niski lot koszący z niewielką prędkością, oczywiście na burtę przeciwnika (za pierwszym razem wyszło mi na dziób :). Jak na 1994 rok realizm programu jest wysoki, nawet w dzisiejszych czasach nie można powiedzieć, by autorzy poszli na łatwiznę. Wartości 1942: Pacific Air War dodaje fakt, iż niewiele się ostatnio robi gier opowiadających o czasach II wojny światowej.
Werdykt wydaje się być oczywisty. Tak stara gra powinna być rozdawana za darmo, sprzedawana w pakietach bądź dokładana jako dodatek do czasopism / innych programów. Kupić się jej nie opłaca – w żadnym przypadku nie dałbym za nią więcej niż 5-10 zł (wszak za piętnaście można kupić świetne symulatory z Cool Games). Jednak 1942: Pacific Air War warty jest spojrzenia i jeśli już nadarzy się okazja, by zainstalować go na własnym twardym dysku, to nie należy się wahać. Polatać zawsze miło.