Są takie gry, które wąska, ale fanatyczna wręcz grupa zwolenników (przy powszechnym pobłażaniu środowiska) pieści, chwali i hołubi przez lata. Gry legendarne, dla elit, wtajemniczonych, którzy poznali słowo-klucz do wrót złotego sezamu. Bez wątpienia jedną z legend komputerowej zabawy, zresztą nie tylko w kategorii gier menedżerskich, jest seria Championship Manager Najnowsze dziecko w rodzinie, „Sezon 2001/2002”, właśnie trafia na nasz rynek. Nie pomyliłem się. Nie zawiodłem. I tym razem mamy do czynienia z programem wybitnym.
Piłka nożna jest sportem dla mas. Na zachodzie Europy (nie mówię o Stanach) futbol przez lata był rozrywką plebsu. Kopana była udziałem biedoty ze slumsów, heroiną synów robotniczych dzielnic stalowego Manchesteru, Leeds czy Liverpoolu. Oderwaniem się od zgrzebnej i często głodnej rzeczywistości brytyjskich Familoków (dla tych, którzy nie byli na Śląsku, Familoki to stare komunalne kamienice przodkowych gwarków). Dzieciaki nie objęte systemem powszechnej edukacji – w Anglii szkoły długo jeszcze po epoce Wiktoriańskiej przypominały bardziej kluby dyskusyjne niż porządne kuźnie charakterów – szukały rozrywki albo w knajpie, albo na prostokątnym boisku. Tak też zrodził się Futbol i taki plebejski charakter przetrwał przez niemal cały XX wiek. Margaret Tacher, podczas jednej z roboczych wizyt w naszym kraju, na ciężkim raucie, indagowana przez Polskiego ignoranta o poziom brytyjskiej piłki oburzyła się wielce. Jak rozdrażniona kotka powiedziała – ustami rzecznika – że: „Pani premier futbolem się nie interesuję. To prostactwo, grubiaństwo i wielki nietakt pytać o tak niestosowną dziedzinę życia. Pani Tacher lubi krykiet, polo i wyścigi konne”. Przygaszony oficjel zamilkł i nie śmiał odezwać się do końca bankietu, duszą swe niewymowne prostactwo schabowym i kartoflem.
Zresztą, spójrzmy i na nasze podwórko. Czymże są rozgrywki ligowe? Kto chodzi na mecze? Element łysy i co najmniej podejrzany. Kto gra w piłkę? Nieucy, czasem debile trącający o analfabetyzm. Próżno szukać faceta z maturą. Wojciech Kowalczyk, 10 lat temu jeden z największych talentów europejskiej piłki, publicznie wychwalał, jak to wspaniale nic nie robić. Jak można jeździć Mercedesem, skończywszy ledwie cztery klasy podstawówki!!! Przepraszam, Kowalczyk nie jeździł Mercedesem. Nie ukończył, biedak, kursu prawa jazdy i po dziś dzień (teraz bodajże na Wyspie Afrodyty) rozbija się taksówkami. Mnie na taksówki po prostu nie stać, dalibóg kończę właśnie studia. Głupi jestem, prawda?
Piszę to wszystko nie tylko z pobudek stricte dydaktyczno-edukacyjnych, ale by przybliżyć trochę filozofię, która przyświecała twórcom (całość gry to u genezy niemal autorski projekt dwójki braci) serii Championship Manager. Oni świadomie wyznaczyli swój cel. Świadomie poszli za ciosem, robiąc grę niszową i elitarną. Różnica polega na odmienności elit. O ile rzeczywiście drzewiej (teraz zamglony pieniądzem świat zmienia perspektywę postrzegania większości dziedzin życia. Także sportu) futbol był, jak wspominałem, heroiną dla dołów, tyle oni zapragnęli go usynowić i „uczłowieczyć”. Mniej więcej z manierą naszego Papcia Chmiela, ale ich Tytus, kto wie czy nie przerósł założeń swojego mistrza.
Wszyscy wiemy, że CM to gra dziwna. Jej oryginalność i elitarność jest skutkiem zastosowanych metody przedstawiania sportu z pozycji trenera – nie zawodnika. Powiecie: „No tak, ale na długo przed CM powstawały gry menedżerskie” – i zgoda! Ale żadna z nich nie była tak kompletna, tak szczegółowa, tak drobiazgowa jak właśnie Championship. Twórcy, (może któryś praktykował w OBOP’ie?) zakochani w statystykach i tabelkach porównawczych, świadomie zrezygnowali z efekciarstwa, grafiki nawet dźwięku (!), wszystko kładąc na karb rozumu i autokreacji. Stąd ta niezwykła elitarność, ale i niezwykły szacunek rynku! Przeciętny kibol nie ma dostępu do PC’eta, a jeśli już, to 100 razy częściej wybierze oglądanie nań roznegliżowanych panienek, prostą młóckę, strzelaninę czy nawet piłkę w wydaniu zręcznościowym (vide Fifa) niż zgrzebny manager. Grę, w której trzeba myśleć i kombinować.
A taki właśnie jest CM. Także „Sezon 2001/2002”
Najnowszy Championship to nadal ta sama, surowa gierka. Nadal litera i statystyka góruje nad grafiką. I bardzo dobrze! „Sezon 2001/2002” nie wprowadził praktycznie żadnych rewolucyjnych zmian. Ten sam engine, podobne algorytmy rozrywki, identyczny sposób prezentacji spotkania. Z bardziej widocznych zmian uwagę oczywiście skupiają kompletne i bardzo profesjonalne dane o 26 ligach nie tylko Europy, ale i świata. Baza danych programu obejmuje, nie boję się skłamać, kilkadziesiąt tysięcy oryginalnych (istniejących z rzeczywistości) piłkarzy, trenerów, a nawet poszczególnych fizykoterapeutów i cały sztab zarządzający klubem tudzież reprezentacją! Stosuję tylko jeden wykrzyknik, bo CM znacie wszyscy i nie trzeba łopatologicznie podkreślać mojej egzaltacji. Co do zmian – wiadomo – nowy system transferów, kilka kosmetycznych poprawek w statystyce oraz możliwość kompleksowego porównania dwóch graczy. Komputer sumuje dla nas mocne i słabe punkty i już wiemy: prawy pomocnik „A” jest lepszy niż prawy pomocnik „B”, ale…teoria nie zawsze idzie w ślad za praktyką!
Rekapitulując, tak silnej kreacji komputerowego alter ego jak w serii Championship nie spotkałem niegdzie indziej. W żadnej elektronicznej RPG, w żadnym innym medium prócz książki. CM porównuję z tradycyjnym Role – playing, grami, w których za przekaźnik emocji służy nam własna wyobraźnia, ew. kawałek kartki i ołówka. Zabawą nie zrozumiałą dla fanów masakry a la Diablo. Transcendentnym uczuciem, bycia innym, gorszym/lepszym, niż podpowiada nam szarość codziennej pracy, grubej małżonki i obskurnego tramwaju linii „12”
Na koniec powiem tylko, że żal mi jednej, drobnej, ale niezmiernie istotnej rzeczy, i to mam do twórców gry ogromne pretensje – „Sezon 2001/2002” jest po prawdzie tylko dodatkiem do wspaniałego oryginału. Bitą śmietaną na czekoladowym torcie, za którą tak słono każą nam płacić.