Pierwsza rzucająca się w oczy cecha gry to interfejs – dokładnie taki sam jak w In Cold Blood, czyli niezbyt wygodny, szczególnie w wypadku stuprocentowej niemal przygodówki, a za taką właśnie uznaję najnowszą produkcję Revolution. Przede wszystkim gry nie da rady obsługiwać myszą, ale do tego nas twórcy gier przygodowych powoli przyzwyczajają. Tak na marginesie ciekawym zjawiskiem jest odchodzenie twórców gier od wygodniejszych systemów sterowania do dużo mniej intuicyjnych i dużo bardziej upierdliwych… Nie rozumiem tego ruchu, wszak pierwsze przygodówki były obsługiwane właśnie z klawiatury (weźmy takie pierwsze części Larry’ego na przykład), a pojawienie się gier obsługiwanych myszą witano wręcz entuzjastycznie. Cóż, znak czasów najwyraźniej. Ale wracam już do recenzji właściwej – jak napisałem, w Drodze do El Dorado naszych dwóch bohaterów obsługujemy za pomocą klawiatury. Obsługujemy, trzeba to powiedzieć wyraźnie, dość topornie; co ciekawe Tulio i Miguel wykazują dużo większe tendencje do zacinania się w rozmaitych miejscach tudzież intrygującego biegania w kółeczko niż John Cord z In Cold Blood, co pozwala stwierdzić, że gra była robiona w dużo większym pośpiechu niż poprzednia produkcja Revolution. Ponieważ jednak engine obu gier jest taki sam, Tulio i Miguel mogą podobnie jak agent wywiadu spacerować w przykucu (tak autorzy gier rozumieją termin 'skradanie się’), co podczas całej gry w Drogę do El Dorado przydaje się dokładnie dwa razy. Zgroza, nie wiem po co w ogóle implementowano taką funkcję, podobnie jak skakanie (to dla odmiany wykorzystujemy tylko raz przez całą grę).
Czyżby zatem grafika była tym, co ratuje grę przed porażką w oczach recenzenta? Niestety nie… Nie wiem czemu Revolution wydaje się nie znosić nowinek technologicznych (choć akceleracja grafiki do takich już od dawna nie należy) i twardo obstaje przy grach nie wspomaganych możliwościami współczesnych kart graficznych. Jak to wygląda? Kanciasto, pikselowato i wręcz obrzydliwie. Nie rozumiem, po co robić grafikę 3D, skoro najwyraźniej zupełnie się tego nie umie, jednocześnie całkowicie ignorując bagaż doświadczeń zdobyty przy tworzeniu przygodówek z grafiką rysunkową, takich właśnie przygodówek jak obie części Broken Sword… Najgorszy w tym wszystkim jest fakt, iż gra stworzona została na podstawie filmu animowanego – zresztą całkiem sympatycznego i miłego – w którym to filmie bohaterowie wyglądają wręcz prześlicznie – ostra, mocna kreska, perfekcyjna animacja… Tulio i Miguel z gry komputerowej to potworki przy Tuliu i Miguelu z filmu animowanego, co zresztą może stwierdzić każdy grający w Drogę do El Dorado, jako że część przerywników filmowych została żywcem przeniesiona z tego właśnie filmu. Aż żal patrzeć, jaki potencjał zmarnowali autorzy gry decydując się na użycie grafiki trójwymiarowej zamiast klasycznej rysunkowej…
Interfejs nie, grafika nie… może więc fabuła jakoś przyciąga gracza do monitora? Tu muszę odstąpić od zgryźliwego tonu i przyznać twórcom jedno – fabuła jest naprawdę ciekawa i zajmująca… szkoda tylko, że przez pierwszą połowę gry. Potem cała historia całkowicie się rozłazi, śledząc tylko co poniektóre wątki z filmu, a na dodatek nie uzasadnia dlaczego akurat te, a nie inne wątki zostały przedstawione w grze. Inaczej – nie ma praktycznie żadnego uzasadnienia wynikającego z fabuły gry – również w przerywnikach filmowych – dla czynów Tulia i Miguela. Nie muszę chyba mówić jak bardzo zniechęca to gracza… Nie wiem jak wy, ale ja lubię wiedzieć po co daną rzecz muszę zrobić, a nie tylko szukać rozwiązania jakiejś abstrakcyjnej zagadki… Wprawdzie taka konstrukcja gry występowała na przykład w Sanitarium, ale tam cała tajemniczość znajdowała swoje uzasadnienie w końcówce gry. W Drodze do El Dorado zaś autorzy ewidentnie szukali czegokolwiek, aby przedłużyć czas spędzany przy grze. A czas ten jest żenująco krótki – całą grę da się skończyć w mniej niż 3 godziny…
Na szczęście element kluczowy dla każdego przygodówkowca – zagadki – są w Drodze do El Dorado na odpowiednim poziomie. Wprawdzie pod koniec gry, wraz z rozłażeniem się fabuły, zdecydowanie spada ich atrakcyjność, ale jednak przez większą część gry pozostawałem pod ich wrażeniem w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie są to tak wykręcone pomysły jak w Escape from Monkey Island, ale nieraz trzeba się zastanowić nad rozwiązaniem danego problemu dłużej niż 15 sekund. Konstrukcja gry sprawia, że w danym momencie w ekwipunku naszych bohaterów nie znajduje się więcej niż 4-5 przedmiotów, tak więc konieczność męczącego używania wszystkiego na wszystkim w Drodze do El Dorado właściwie nie występuje. Dlatego też, ze względu na relatywnie niski poziom trudności, główni adresaci gry – dzieci – będą się moim zdaniem przy Drodze do El Dorado doskonale bawić. Do momentu, w którym twórcy gry nie zdecydują się zaimplementować 'przedłużacza’ czasu spędzonego nad grą, czyli wstawki zręcznościowej. Tu znowu dygresja – dawno, dawno temu na komputerze Amiga firma Delphine Software wypuszczała całkiem niezłe przygodówki – na przykład Operation Stealth czy też Future Wars. W grach tych występowało po kilka wstawek zręcznościowych. W następnych grach Delphine nie było już żadnych elementów wymagających od grającego zręczności – firma wzięła sobie do serca narzekania graczy, którzy oczekują nieco innego typu rozrywki od gier przygodowych. Nie wiem czemu Revolution nie słyszała o tej historii, a słyszeć powinna – ostatnie 25 minut (z niecałych 3 godzin – podkreślam) to szalenie irytujące pseudozręcznościowe zabawy w stylu podejdź-szybko-bohaterem-i-przełącz-dźwignię-bo-inaczej-pająk-cię-zeżre, zabawy całkowicie burzące dobry obraz gry jako przygodówki.
Generalnie Droga do El Dorado bardzo mnie zawiodła. Spodziewałem się śliczniej, RYSUNKOWEJ grafiki, dobrej animacji i ciekawej fabuły (ta była wszak gotowa pod postacią pełnometrażowego filmu animowanego), a dostałem bubla, który nie dość, że potrafi być irytujący, to jeszcze jest za drogi i za krótki. Całe szczęście, że lokalizacja jakoś wygląda, bo inaczej to naprawdę byłoby beznadziejnie…