F29 Retaliator
Klasyczna już gra samolotowa, z dość archaiczną grafiką i kiepskim dżwiękiem. Szokuje przede wszystkim fakt, że gra mieści się na jednej (pisemnie: 1) dyskietce! Ba, po instalacji nie zajmuje więcej niż pół megabajta dysku! Straszne, prawda? Takie były czasy! Kiedy do tego doda się jeszcze konieczność odpalenia spowalniacza (np. slowdown.com), by móc czerpać jakąkolwiek satysfakcję z zabawy, może się wydawać, że F-29 jest już przeżytkiem. A jednak tak nie jest. Gra bawi nadal, a to dzięki wysokiemu poziomowi miodności, który jakimś cudem uniknął procesów starzenia i do dnia dzisiejszego dotrwał w nienajgorszym stanie. Zresztą… symulacje zawsze umierały wolniej. Liczyły się bowiem inne rzeczy niż oprawa graficzna i dżwiękowa, ważny był model lotu, inteligentni przeciwnicy, beczki i gwałtowne uniki oraz ruscy na ogonie (ło mamo, trafili mnie!).
Do wyboru są dwa samoloty: tytułowy F-29 Retaliator oraz F-22 Lightning i cztery scenariusze: ćwiczebny, zlokalizowany na pustyni w Ameryce Północnej, oraz wojenne: Pacyfik, Bliski Wschód i Europa. Potem tylko dobrać uzbrojenie, skok do kabiny i odlot w kosmos. A ściślej z pasa startowego w powietrze. Rozpoczyna się zabawa! Włączam silnik, zwalniam hamulce, pozwalam samolotowi ruszyć. Nabiera rozpędu, a ja w międzyczasie zerkam do instrukcji. Tylko tam można się dowiedzieć, co jest celem misji (taki zabezpieczenie antypirackie, przyznam, że wkurzające). Potem gwałtownie drążek do siebie i jestem w powietrzu. Obszar działań niewielki, wykroczenie zań nie jest problemem, lecz nie znajdę tam nic interesującego. Zawracam więc i zwiększam wysokość. Przed sobą widzę jakiegoś drania, wybieram więc szybko rakiety AA i walę w kuper. Pali się, spada. Następny w boku, więc szybki zwrot, aż pociemniało mi w oczach. To krew odpłynęła z mózgu. Po co mi zresztą mózg, jak mam fire? Walę, facet się jara, ale mam gostka na ogonie. Robię szybki zwrot i zaczynam odczuwać zalety szybkich komputerów. Czemu nie odpaliłem jakiegoś spowalniacza? Gdzie się nie odwrócę, jakiś drań wali do mnie jak do Rogatego. Świnie, przecież to oni zaczęli. Latam jeszcze chwilę, aż w końcu ogień na pokładzie. Zalatuję nad swe lotnisko i walę dwa razy eject. Przez chwilę lecę jak rakieta w górę, a potem łagodnie opadam obserwując uderzający o ziemie samolot. Pierwsza misja: failed. Ale przynajmniej przeżyłem.
Oj, dawno nie grałem w „Retaliatora”. Jeszcze w czasach liceum… Wtedy jakoś lepiej mi szło, ale i procek był 386. Nadal jednak nie jest żle. Szczególnie podoba mi się tryb tps (third person shooter), w którym to, niczym w najlepszych arkadach, widzi się samolot zza silników, co znacznie ułatwia namierzanie celów naziemnych (i w ogóle obliczanie odległości od ziemi), a i poziom adrenaliny zwiększa. Widok normalny (powiedzmy że fpp) jest nieco gorszy, bardziej symulacyjny, nie daje możliwości odpowiedniego wyczucia wysokości. Lepiej się jednak celuje do innych fruwajek…
A zatem: właściciele słabych maszyn (386) i pustych portfeli poczują się jak nowonarodzeni zasiadając za sterami F-29. Reszta powinna mimo wszystko omijać Retaliatora dość szerokim łukiem. Miodność jest, to ważne, ale po to się ma szybki komputer, by grać w nowocześniejsze gry. Sorry, Winnetou, mnie też kiedyś wymienią na młodszego recenzenta.